W pracowni Gosi Baczyńskiej
Prywatnie Gosia Baczyńska mieszka w wynajętym mieszkaniu, ale to tutaj, w swoim atelier zapuściła korzenie i najchętniej lubi spędzać czas. To przestrzeń, w której moda i życie spotkały się w pół drogi. Zaprojektowana z dbałością o najmniejszy detal intryguje i zachęca do odkrywania tajemnic związanych z historią elementów wyposażenia, które znalazły tutaj swoje miejsce.
Wnętrze i Ogród: Jak to się stało, że znalazła Pani swój azyl właśnie przy ul. Floriańskiej?
Gosia Baczyńska: Znałam tę ulicę od kilku lat i od zawsze bardzo mi się podobała. Szerokie brukowane ulice, w tle neogotycka katedra Św. Floriana odbudowana po wojnie, tworzą magię tego miejsca. Urzekła mnie zabudowa z czerwonej cegły, przypominająca mi trochę rodzinny Wrocław. Czuję tutaj spokój i ciszę taką, w jakiej dorastałam i pamiętam z małych miejscowości.
WiO: Czyli to znaczy, że lubi Pani wracać wspomnieniami do przeszłości? Czy to one determinują Pani życiowe wybory?
GB: To zabawne, jeśli już mówimy o miejscach, w których z jakiś powodów się znajdujemy, to zauważyłam u siebie, że niektóre z nich w sposób szczególny przykuwają moją uwagę. Przez wiele lat je mijam i myślę sobie: „Co to za koniec świata, jakie to brzydkie” a później zbiegiem okoliczności tam właśnie się znajduję, tak było również tutaj przy ul. Floriańskiej.
WiO: Czy decyzja o zakupie tego lokalu była trudna?
GB: Ta kamienica od samego początku bardzo mnie intrygowała, ale nie ukrywam, że pomysł jej zakupu wydał mi się abstrakcyjny. Jednak wewnętrzny głos nie dawał mi spokoju i zdecydowałam się na tą irracjonalność. Prawdę mówiąc nie wiem, jak to wszystko się skończy, przecież czasy są niepewne. Mimo to na pewno nie żałuję swojej decyzji, bo to ona mnie zmotywowała do zrobienia kroku naprzód. Bez ryzyka nie ma życia. To ono jest konstruktywne i zmusza, żeby nie stać w miejscu. A jeśli w moim życiu wydarzy się coś, co zaprzepaści cały wysiłek włożony w kreowanie tego miejsca, to przynajmniej będę wiedziała, że miałam odwagę zrobić coś niewiarygodnie trudnego.
WiO: Wnętrze Pani atelier przykuwa uwagę dialogiem elementów pozornie wykluczających się. Akcenty retro korespondują z industrialnymi. Kto stoi za koncepcją tego wnętrza?
GB: Oczywiście, że ja! To wszystko oddaje mój charakter. Znalazłam w sobie wspólny mianownik między grzeczną Gosią i tą mniej ułożoną (śmiech). To uzupełnianie wykluczających się elementów jest również widoczne w mojej modzie. Często jest określana jako klasyczna, ale przecież ona wcale nie jest klasyczna, tylko raczej łobuzerska i rebeliancka. Np. w najnowszej kolekcji klasyczna sukienka o prostej linii z lat 60-tych na dole ma wyszywany motyw kajdanek, rewolwer i wszystko, co wyklucza jej grzeczność.
WiO: Skąd czerpała Pani inspiracje do swoich wnętrz?
GB: Szukając inspiracji, miałam oczy szeroko otwarte. Podróżując, rejestrowałam wszystko, co mogłoby mi się przydać. Pamiętam, że gdzieś zachwyciła mnie podłoga ułożona w jodełkę francuską i właśnie taką chciałam mieć tutaj. Zależało mi na odpowiednim odcieniu drewna – ciemnym i zarazem ciepłym. Teraz jak patrzę na nią z perspektywy, to mogę powiedzieć, że udało mi się uzyskać satysfakcjonujący efekt.
WiO: Każdy odbiera świat indywidualnie, ja czuję w tym wnętrzu daleko brzmiące echo secesji. Może również te pierwiastki były Pani bliskie przy tworzeniu wizji wymarzonych czterech kątów?
GB: Tak, widać secesję w tej finezyjnej, krętej linii balustrady przy schodach, w przekroju stropu pod szybą, gdzie położyłam tkaninę, którą sama udrapowałam. Jednak oczywiście to nie jest secesja w 100 %. To jest raczej stylistyczna mieszanka elementów, dla których znalazłam wspólny mianownik. Można tutaj znaleźć również nieco modernizmu. Osobiście jestem bardzo dumna z czarnej, lakierowanej listwy przypodłogowej, która jest jak aksamitka przy odświętnym stroju, kojarzy się z elegancją. Ona szczególnie dobrze wygląda obok betonowej ściany, bo łagodzi jej surowość.
WiO: Patrząc dookoła, można zauważyć również inspiracje cięższymi elementami architektonicznymi. Skąd taki pomysł?
GB: Chciałam osiągnąć wrażenie architektury zewnętrznej i dlatego wymyśliłam, żeby tuż przy suficie wykończyć ściany stiukami. Chciałam osiągnąć efekt dworca z przełomu XIX i XX wieku oraz pracowni rzeźbiarskiej.
WiO: W atelier uwagę przykuwają schody, są jak koronka, która stała się znakiem rozpoznawczym dla Pani twórczości. Jaka jest ich historia?
GB: U ich źródła stoi stara, popękana koronka, którą dostałam od księżnej Radziwiłłowej. Zgeometryzowany motyw tej starej koronki pojawiał się w moich wcześniejszych kolekcjach. Wykorzystując ją na schodach, znalazłam dla niej kolejne zastosowanie. Bardzo lubię te schody. Są naprawdę solidnie zrobione, to majstersztyk. A o dobre rzemiosło w dzisiejszych czasach bardzo trudno.
WiO: Co do wzornictwa użytkowego na wysokim poziomie, to mijając schody, od razu zauważamy imponujący żyrandol. Proszę nam zdradzić jego historię?
GB: To prawda, ten żyrandol jest genialny a cała historia z nim związana jest równie niesamowita. Przez rok zastanawiałam się, co powinno znaleźć się w tym miejscu przy oknie. Wiedziałam, że to musi być piękna rzecz. Znalezienie odpowiedniego żyrandola, wydawało się niemożliwe. Miałam nawet pomysł, że zaprojektuję go sama. Znalazłam firmę w RPA, która robi oświetlenie, już się nawet przymierzałam do zamówienia, ale to ciągle nie było to, wahałam się. Tak jak już wcześniej wspominałam, ilekroć wyjeżdżałam za granicę, to uważnie przyglądałam się wszystkiemu, co mogłoby być pomocne przy aranżowaniu atelier. Koncepcja żyrandola powstała podczas wizyty w Mediolanie. Przechodziłam obok La Scala, drzwi były uchylone i zauważyłam piękne żyrandole. Chciałam więc wejść do środka, popatrzeć na nie z bliska, ale zostałam wygoniona. Byłam wtedy tak wściekła, że rozpłakałam się ze złości, strasznie mnie ta sytuacja wzburzyła i opowiedziałam ją po przyjeździe znajomym. Później w jednym z wywiadów Dawid Woliński usłyszał historię o wyrzuceniu z La Scali… Okazało się, że jego kolega ma genialną lampę i skontaktował mnie z nim. Przekonałam go, że mam idealne miejsce dla jego żyrandola.
WiO: Jednym słowem szczęście Pani sprzyjało. A jak udało się zdobyć te nietuzinkowe meble?
GB: Co do mebli to na początku byłam zdruzgotana. Wiedziałam, że muszę mieć coś totalnie świetnego, nowoczesnego ale stały za tym gigantyczne pieniądze. To miało być coś designerskiego, absolutnie żadna „ściema”, tylko dzieło sztuki, więc szukałam… W tym przypadku również miałam szczęście, bo znalazłam meble ze sklepu jubilerskiego, otwartego w 1928 roku. Właściciel nie chciał mi ich początkowo sprzedać, ale udało mi się go przekonać, że będą stały w idealnym miejscu i służyły temu, do czego zostały stworzone. Ponieważ ten pan handlował antykami i kochał sztukę, to tego rodzaju argument do niego przemówił.
WiO: Przydymienie ścian, obecność manekinów, które żyją swoim życiem i manifestują swoją osobowość, budując surrealny klimat tego atelier, przypominają mi trochę malarstwo de Chirico.
GB: O matko zaraz zacznę się ich bać (śmiech)! A de Chirico też tu jest, mam kopię jego obrazu, którą namalowałam jeszcze w trakcie studiów.
WiO: Jak często można Panią tutaj spotkać? Traktuje Pani to miejsce jak dom?
GB: Tak, to jest jakby mój „dom”. Wynajęłam niedaleko mieszkanie, żeby wychodzić z pracy. Jednak nie potrafię się tam w pełni wyprowadzić, bo myślami cały czas jestem tutaj. Tutaj jest moja pracownia, biuro, tkaniny, manekiny. Cieszy mnie myśl, że w każdej chwili mogę tu wrócić i upiąć tkaninę. Lubię tutaj być, zwłaszcza wieczorami, kiedy jestem sama i uspokajam myśli. Dalej trudno mi uwierzyć, że to miejsce jest moje. Dopiero od niedawna zaczynam sobie to uświadamiać, powtarzam w myślach: „zobacz, co stworzyłaś”. Ta myśl wciąż jest dla mnie abstrakcyjna, bo tutaj jest ponad 400 m2. Zapanować nad wszystkim, przyzwyczaić się do tej powierzchni, ogarnąć to wszystko wcale nie jest łatwo.
WiO: Krząta się Pani na co dzień po wszystkich zakamarkach atelier, jak przysłowiowa pani domu? Denerwuje się Pani, jak widzi, że ktoś powiesił wieszak z suknią nie w tym miejscu?
GB: Faktycznie trochę czuję się jak pani domu. Nieraz jak tutaj wpadnę, to naprawdę się denerwuję, przestawiam rzeczy jak huragan. Tutaj cały czas trzeba wszystko sprawdzać, rzeczy muszą wisieć w takiej kolejności, żeby ładnie się obok siebie prezentowały. Trzeba znaleźć dla wszystkich elementów usystematyzowanie, to jest kompozycja kolorystyczna, źle zestawione akcenty ją psują i zaburzają jej konsekwencję.
WiO: To wnętrze jest bardzo kobiece. A co według Pani cechuje atrakcyjną kobietę?
GB: Naprawdę myśli Pani, że jest kobiece, pomimo tej surowości? Nie można tak po prostu określić czym jest atrakcyjność. Na pewno atrakcyjna jest kobieta z jakąś tajemnicą, która nie odsłania całej prawdy o sobie w pierwszej minucie. Powinna być piękna ale w sposób interesujący a nie oczywisty. To wnętrze jest właśnie takie, za każdym razem można dostrzec w nim coś intrygującego.
Dziękuję za rozmowę!
Rozmawiała: Dominika Baliga
Zdjęcia: Artur Krupa oraz archiwum LG